Po kilkunastu latach karencji, która była reperkusją spięć między zespołem Super Girl And Romantic Boys a pewną wytwórnią, wreszcie doczekaliśmy się oficjalnego wydania Miłości z tamtych lat. W międzyczasie nagrany wcześniej materiał krążył w drugim obiegu za sprawą sieci i winylowego bootlega wydanego w Niemczech. Na przestrzeni tych wielu lat oczekiwania na oficjalny debiut, płyta zyskała status albumu kultowego z jego barwnymi atrybutami. Nielegalnością, wielką popularnością i ultra przebojowością na czele.
Opóźniony debiut formacji można traktować jako kronikę wydarzeń, wycinek historii, efemerycznego pokoleniowego fenomenu, który rozegrał się na przełomie wieków w Polsce. Fenomenem tym był pierwszy revival krajowej muzyki z lat 80-tych eksplorowanej zarówno jako pastisz, sentymentalny powrót w beztroskie lata dzieciństwa oraz jako żywa inspiracja.
Nie potrafię pisać o tej płycie z dystansem, po tym jak na własnej skórze w pierwszych latach nowego millenium doświadczyłem eksplozji wielkiej samonapędzającej się siły, która jawi się teraz w moich wspomnieniach jako szalone, dekadenckie i beztroskie chwile życia mojego i mojego miasta. Buzujący ferment łączący takie style życia i muzyki jak punk, industrial, DIY, new romantic, electroclash, eighties, stworzony w klimacie pełnej improwizacji i swobodnego przepływu kreatywnej energii pompował rytm miasta, będąc jak dotąd ostatnią oddolną i spontaniczną inicjatywą, która odcisnęła tak mocne piętno na muzycznej, towarzyskiej i kulturalnej mapie Łodzi. Bez obecności mediów społecznościowych, trendów, lansów i hajpów. Częścią tego zjawiska byłem Ja (jako obserwator, uczestnik), częścią byli SGRB jako najważniejsza formacja tego nurtu w Polsce, która mimo że powstała w Warszawie, to bez wsparcia i kooperacji z łódzką ekipą nie mogłaby odnieść tak spektakularnego "sukcesu" jakim bez wątpienia jest osiągnięcie statusu zespołu kultowego polskiego undergroundu.
Super Girl And Romantic Boys do sztandarowego punkowego instrumentarium gitary i bębnów brawurowo dołożyli klawisze i elektryczną perkusję, a gatunkowy etos kryjący się pod sloganem dwa akordy darcie mordy, zastąpili słabością do syntezatorowych melodii i specyficznych romantycznych tekstów o uczuciu z blokowiska. Miłość z tamtych lat to przede wszystkim dobre piosenki, utrzymane w szybkich tanecznych tempach, porażające swoim niekwestionowanym przebojowym potencjałem. Electro-punkowy rollercoaster pędzący na złamanie karku przez squaty, świetlice, na klubach muzycznych kończąc. Entuzjazm, autentyzm i energia kosztem płaskiego brzmienia i kiepskiej produkcji.
Nie licząc debiutu Cool Kids Of Death nie mogę odnaleźć w pamięci płyty, która mogłaby stać się większym pokoleniowym manifestem dla zbuntowanej generacji od Miłości z tamtych lat. To bez wątpienia hymn części pokolenia urodzonego na przełomie lat 70-tych i 80-tych, czyli obecnych trzydziesto-, czterdziestolatków, którzy jako pierwsza generacja postsolidarnościowej rewolucji wydeptywało ścieżki w nowym kapitalistyczno-konsumpcyjnym ustroju i która jako pierwsza odczuła bolące nieprzystosowanie do nowych realiów. Wtedy na marginesie głównego nurtu powstała siła skupiająca ówczesnych oburzonych; młodych, zdolnych, kreatywnych, lecz zupełnie niedostosowanych do nowych brutalnych praw rynku lub te prawa zwyczajnie kontestująca. Ówcześni dekadenci i dandysi swą uwagę skierowali w stronę naiwnych lat swojego dzieciństwa i muzyki tamtego okresu. Jednocześnie zjawisko to zbiegło się z pierwszą falą muzycznej rehabilitacji lat 80, która przywędrowała za sprawą europejskich twórców z kręgu electro i electroclash. Undergroundowe kluby i squaterskie potańcówki wypełniły się dźwiękami Miss Kittin, Fisherspooner, DJ Hell, przeplatane szlagierami Kraftwerk, Human Leauge, Soft Cell, Vissage, Alphaville, a w Polsce również starymi nagraniami Kombi, Sławomira Łosowskiego, Lombardu, Papa Dance. Z lamusa wyciągnięci zostali wykonawcy pokroju Kapitana Nemo, aby niesieni na fali electro-punkowej siły raz jeszcze przeżyć chwile tryumfu. Prymitywny zestaw syntezator + bit maszyna i obowiązkowy wokal, stanowiły fundament każdej szanującej się kapeli electroclashowej. Brak oporów przed epatowaniem kiczem, pastisz i przede wszystkim nieskrępowana zabawa stanowiły potęgę tej sceny.
Super Girl And Romantic Boys w swoich występach otwarcie nawiązywali do klimatu potańcówek, uwalniając mieszczuchów i awangardowców od maski powagi i pogardy dla kiczu i tandety. Cała alternatywna bohema ruszyła w tany zapominając co to obciach i zły smak, a electro i new romantic stało się imprezowym wentylem bezpieczeństwa dla zatwardziałych punkowców.
W krótkim czasie SGRB stało się podziemną legendą tej sceny. Mimo tego, że ich nagrania krążyły w drugim obiegu, to ich koncerty zawsze stanowiły wydarzenie ściągające ogromne środowisko, które wyśpiewywało chóralnie wszystkie teksty zespołu.
Na marginesie warto dodać, że moc tego alternatywnego nurtu do którego należeli SGRB była na tyle silna, aby odbić się szerszym echem w ówczesnej polskiej popkulturze choćby za sprawą działających na marginesie tego zjawiska chłopaków z CKOD.
Wydana przez Antenę Krzyku Miłośći z tamtych lat po kilkunastu latach od powstania materiału jest kapitalnym almanachem tych gwałtownych wydarzeń. Podzielona na część cd i dvd daje okazję do przyjrzenia się zjawisku SGRB z dwóch stron. Afirmatywnej i krytycznej. Oto słuchając dobrze już znanych hitów w formie audio wracam do lat, które mogę odczytywać głównie przez pryzmat swojego uczestnictwa, swoich wspomnień i sentymentów. Wracam do tych energetycznych chwil uwznioślając je i chętnie dodając im kulturowego znaczenia. Osobiste przeżycia powodują, że tym chętniej mitologizuję tamte zjawiska, myśląc o artystycznej wspólnocie, kreacji nowych kontekstów. (Zresztą nie Ja jeden interpretuję muzykę SGRB przez osobisty pryzmat. Podobnie czyni choćby Natalia Fiedorczuk z T-Mobile Music.)
Sięgając zaś do dvd, na którym zarejestrowane zostały video-archiwalia zespołu uderza mnie olbrzymi kontrast, który powstał pomiędzy wspomnieniami a rzeczywistością. Nie ukrywam, że z lekką konsternacją oglądałem zarejestrowane na vhs-ie koncerty SGRB, które bardziej przypominały studniówkowe występy i weselne potańcówki niż narodziny nowych muzycznych i artystycznych zjawisk. Przekaz płynący z dvd ukazuje zjawisko SGRB głównie jako czystą zabawę, której kołami zamachowymi była spontaniczność i improwizacja. Zaryzykować mogę stwierdzenie, że było ono miejskim, alternatywnym i post punkowym krzywym zwierciadłem disco polo. Podobne instrumentarium, podobne brzmienie, taka sama konstrukcja utworów zwrotka-refren, a nawet zbliżona tematyka piosenek korelowały mocno ze sobą. Tylko nastrój i rodowód obu tych zjawisk był inny. Tu dekadenckie klimaty, hedonistyczna żądza zabawy, anarchia i chaos tam prowincjonalno-weselna afirmacja prostego życia, utopijnej wolności, beztroski i wielkiej heteroseksualnej miłości.
Patrząc z perspektywy dekady na kulturowe zjawisko w postaci SGRB można odnieść wrażenie, że tytuł ich płyty jest bardziej aktualny teraz niż kiedykolwiek wcześniej. Na "Miłość z tamtych lat" z pewnością najbardziej czekali uczestnicy tamtych wydarzeń, którzy tak jak Ja przyglądali się im z bliska. Czy jednak SGRB mają szanse na nowo podbić serca młodszej o jedno pokolenie publiczności? Co prawda sentyment na eighties zdaje się wręcz permanentnie nienasycony, ale jednak nagrania zespołu nie korespondują już tak blisko z otaczającą nas rzeczywistością, szybko zmieniających się trendów i konsumpcyjnego rozleniwienia. Dla młodych słuchaczy SGRB może wydawać takim samym zabytkiem jak Papa Dance czy Kapitan Nemo - zabawną, anegdotą z przeszłości.
Można zastanawiać się jak dalej wyglądałaby droga zespołu, gdyby nie perturbacje związane z opóźnieniem tego debiutu. Wielce możliwe, że po kilku latach lotu wznoszącego SGRB nie wywoływaliby już takiej fascynacji wśród fanów, spowszednieli i powoli wypadli z obiegu jak cała scena electroclash /electropunk. Tymczasem stali się legendą niezależnie od tego, czy ich muzyka się zdezaktualizowała czy nie.
Ps. sądząc po ich scenicznym powrocie na tegorocznym OFF Festiwalu, wnoszę, że SGRB to powrót z konieczności, a nie z potrzeby serca. Tak drakońskie opóźnienie debiutu, nie powinno bowiem tłumaczyć totalnego zastoju w rozwoju grupy, która, mając za sobą wielkie wsparcie publiczności odegrała swój album nuta po nucie. Bez zmian aranżacji, bez polotu i tak oczekiwanej energii. Schematycznie i z nieznośnym przeciąganiem numerów, o drętwe gitarowe solówki. Więcej w ich występie było niestety rockowo-estradowej przaśności niż electro-punkowej werwy sprzed lat.
2013 Antena Krzyku