Rok temu największą gwiazdą Coachelli okazał się wyciągnięty zza grobu 2Pac Shakur, którego hologram dziarsko towarzyszył na scenie Snoop Dogg'owi i Dr. Dre. Za te bluźniercze konszachty z zaświatami w tym roku na kalifornijskim festiwalu pojawił się diabeł wcielony, który rozsiał swoje złe nasiona w pijanych słońcem, muzyką i alkoholem głowach festiwalowiczów, a młodszym adeptom z branży muzycznej i swym rówieśnikom pokazał czym jest sceniczny szyk i charyzma. Diabeł ten nazywa się Nick Cave i objawił się na Coachelli 2013 dwa razy. W piątek z ciężkim i brudnym setem jako Grinderman, który okazał się jedynie preludium do niedzielnego pandemonium, które zgotował słuchaczom wraz z Bad Seeds.
Już od pierwszych minut Jubilee Street wiadomo było, że Cave'wowi za nic w głowie festiwalowa wstrzemięźliwość i kunktatorstwo, i że równie poważnie oraz intensywnie podchodzi do występów festiwalowych jak do indywidualnych koncertów.
Przez cały 40-sto minutowy set Australijczyk wirował w spazmatycznym tańcu, którego choreografia będąca skrzyżowaniem egzorcyzmów z ruchami Elvisa Presley'a była równie imponująca, co jego obłąkańczy głos. Swoim szaleństwem równie mocno chciał się podzielić z publicznością, wśród której spędził niemal pół koncertu, krocząc po ich rękach, głowach i ramionach niczym prorok-kaznodzieja wśród grzeszników.
Jego imponujący show nawet przed monitorem był najlepszą reklamą nadchodzącego Openera, na którym już w lipcu wystąpi Australijczyk. Obserwując w jakiej jest formie można śmiało przypuszczać, że może być to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy występ w historii gdyńskiego festiwalu.
Tym bardziej, że charyzmą dorównywał mu Warren Ellis, który z porównywalnym animuszem dyrygował pełnym składem Bed Seeds.
Ten nieprawdopodobny występ przerósł swoją ekspresją wszystkie pozostałe koncerty Coachelli transmitowane przez YT. Szczególnie słabo przy Cave'ie wypadli jego rówieśnicy z New Order, OMD czy Dead Can Dance. Niewiarygodne jest, że Ci wszyscy wykonawcy rozpoczynali kariery mniej więcej w tym samym momencie. Różnica między diabelskim show Cave'a a reanimowanymi kukłami ze wspomnianych kapel była tak przepastna, że śmiało można było podejrzewać diabła o jego szatańskie sztuczki.
Po koncertach New Order i OMD moje wrażenie, że Blue Monday i Enola Gay nigdy nie zabrzmią lepiej niż puszczone z płyty niestety potwierdziło się brutalnie.
Oczywiście na Coachelli jak co roku toczy się umowny konkurs na najbardziej prestiżowy featuring festiwalu. W 2012 roku laureatem "bez cienia"wątpliwości został trup, czyli hologram aka 2Pac. W tym znów bezkonkurencyjny okazał się Cave w towarzystwie dziecięcego chóru. Widzieć kilkudziesięciu maluchów ubranych w koszulki Bed Seeds - bezcenne. Na całe szczęście radosny chórek tylko rozpoczynał i wieńczył występ Cave'a, w przeciwnym razie dzieciaki obserwując poczynania swojego lidera już na zawsze mogłyby pozostać po ciemnej stronie mocy. (Swoją drogą mam nadzieję, że Australijczyk zasiał również w ich głowach choć garść swoich talentów)
Z pozostałych featuringów dobre wrażenie sprawili The XX wykonując wraz z Solange Knowles (siostrą Beyonce) cover Aalayah Hot Like Fire oraz Wu Tang Clan z Redmanem choć to oczywiście naturalna kooperacja. Natomiast wspólny utwór Phoenix z R. Kelly'm jak i samo uczynienie z francuskiej grupy sobotniego headlinera było mocno naciągane.
Świetne wrażenie festiwalowe zrobił The XX, co jest zdecydowanie dobrym prognostykiem dla wybierających się na warszawski koncert. Mimo nastrojowego i wyciszonego charakteru ich muzyki udało im się zaczarować widownię głównej festiwalowej sceny. Z ich delikatnymi piosenkami stroił nawet szum wiatru wiejącego nad Kalifornią.
Skromie i czarująco pomimo dziennej pory występu wypadła również Bat For Lashes, choć zdecydowanie widziałbym w jej składzie chórki, które byłyby świetnym uzupełnieniem głosu Natashy.
W przeciwieństwie do niej dosyć blado wypadł występ Jessie Ware zupełnie pozbawionej blasku i zmysłowości godnej divy, którą ją ochrzczono po ubiegłorocznym albumie. To czego zabrakło Jessie, przypadło Jamesowi Blake'owi, który z dużym luzem połączył swe klubowe i song-writerskie fascynacje w zadowalającą wszystkich całość.
Serce rosło w trakcie 40 minutowego koncertu, na którym młokosy z Tame Impala bez jednego zająknięcia przewalali historię muzycznej psychodelii gitarowej od The Beatles aż po rave.
Cloud Nothing z kolei pokazał chłopaczkom z zespołów bujających się z gitarkami niewinnie jak pensjonarki (Vampire Weekend, Twoo Doors Cinema Club, Phoenix i Franz Ferdinand), że dźwięk gitary bardziej służy do punkowego rozpierdolu i pogowania niż do tańczenia i lansowania się w modnych kubach.
Major Lazer pokazał zaś jak można zawładnąć imprezową publicznością karmiąc ją z ręki momentami największą parkietową masakrą. W przeciwieństwie do Mobyego, którego widok ubranego w koszulkę punkowej legendy Black Flag, puszczającego eskowe "bangery" sprzed kilku lat zapamiętam jako największą żenadę festiwalu.
Wielkie propsy za to dla Wu Tang Clan za spektakularny powrót na scenę zwiastujący nową płytę. W trakcie ich występu na scenie gotowało się dosłownie jak w ulu zabójczych pszczół. Świetny kontakt z publicznością.
Oglądanie festiwalu w internetowym streamie ma wiele niezaprzeczalnych plusów. Oszczędność kasy, komfort słuchania (bez względu na pogodę) oraz możliwość przewijania streamu, dzięki czemu w dowolnym momencie można obejrzeć nakładające się na siebie koncerty lub przewinąć, by jeszcze raz zobaczyć zachwyt kolesia, podtrzymującego własnym ciałem nogę wędrującego po nim Nicka Cave'a. Podobnego zdania musi być ponad 5 milionów widzów, które śledziło tegoroczną Coachellę na YT.
Brakuje jedynie atmosfery, współuczestnictwa i prawdziwego przeżycia, którym niewątpliwie byłaby ustawka z Cavem twarzą w twarz, bądź choćby trzymanie jego nogi ;)
Na szczęście jest na to realna szansa już w lipcu, a dla wybranych już za tydzień na kalifornijskiej powtórce z rozrywki.