Powszechna ekscytacja płytą „Rite of the end” Stefana Wesołowskiego jest dla mnie niezrozumiała. W mojej opinii to mało porywająca, wyblakła kopia, dramatycznie wyeksploatowanego gatunku. Estetyki tak zdartej, że nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę sięgnął po nią Zbigniew Preisner.
Mowa o mariażu muzyki akustycznej o zadęciu klasycznym, z brzmieniami elektronicznymi, czyli estetyce rozpoznawalnej pod tagiem modern classical, choć oba człony są niezbyt adekwatne do skrywającej się pod nią treści. Nie jestem bynajmniej wrogiem tego gatunku, natomiast trudno jest mi znaleźć nurt bardziej hermetyczny na innowacje. Owszem całkiem przyjemnie i z ekscytacją można było słuchać tego jeszcze 5-10 lat temu, ale teraz jest to nie do zniesienia. Jedyni na tym polu którzy walczą o przesuniecie granic to w mojej opinii Tim Hecker i Ben Frost, którzy każdym kolejnym studyjnym wydawnictwem próbowali przewartościować gatunek na nowo. Pozostała większość mozolnie powtarza uporczywy schemat, zaś sam gatunek znalazł sobie wygodną i bezpieczną przystań jako ilustracja filmowa.
Minorowa kolorystyka. Wolne tempa. Cedzone nuty. Akustyczne instrumentarium, z naciskiem na skrzypce o rustykalnym, chropowatym brzmieniu. Wibrujące burdony. Obowiązkowe crescenda, i hałaśliwy finał, gwałtownie ucięty. Czasem głuche regularne tąpnięcia uderzeń. Oto i przepis na modern classical, a zarazem przepis na „Rite of the end”. Wesołowski nie sili się nawet aby poza ów przewidywalny schemat wyjść. Nie pozostawia sobie żadnego wentylu bezpieczeństwa, nie eksperymentuje z formą, a jego nagrania pozbawione są elementu artystycznego ryzyka. Wobec powyższego, boleśnie rozczarowująca jest postawa kompozytora, a przecież jest to twórca, który już na początku swojej muzycznej drogi objawił się ze znakomitym pomysłem. Mam na myśli często niedocenianą przez recenzentów „Kompletę”(2008), na której Wesołowski zadał sobie trud muzycznej adaptacji liturgii brewiarzowej. Zarówno koncepcja, jak i samo wykonanie, którego wspomnienie mam w pamięci do dziś okazały się niezwykle intrygujące. Wyciszona i natchniona mistyką „Kompleta” okazała się dziełem zarazem przejmującym, ale i podanym lekko, z wyczuciem, wręcz zmysłowym. Niestety w najnowszy materiale nie odnajduje podobnych uniesień.
„Rite of the end” jest modern classicalową pulpą, w której trudno znaleźć wyraziste punkty odniesienia, czy to formalne, czy brzmieniowe kontrasty. Muzyka jest masywna, a momentami nawet drapieżna, ale i to nie wynosi jej poza przeciętną gatunkową. Z pewnością to płyta emocjonalna, ale na pewno nie porywająca, bardziej te emocje wymusza, podaje jakby w pakiecie z gatunkową stylistyką. Smutna? Możliwe, lecz z większym prawdopodobieństwem zwyczajnie nudna. Wyrafinowana? Co to to nie. Szumy, pogłosy i owo gęste, masywne brzmienie maskuje jedynie mało finezyjną formę. Najlepszym tego przykładem może być kompozycja „Seven Maidens”, z dramatycznie przewidywalną linią melodyczną. W tym momencie zrobię tu osobistą dygresję. Ta zagrana na kilku nutach melodia przypomina mi moje dawne karkołomne i pozbawione odrobiny talentu zmagania z klawiaturą syntezatora, kiedy to kulawym paluchem nieporadnie próbowałem odgrywać najprostsze harmonie, aby nie ograniczać się jedynie do dronowania.
Jedyne, nieliczne momenty, które były w stanie wyrwać mnie z objęć estetycznego stuporu, to chwile w których autor pokazuje pazur. Czy to w otwierającym album „Prelude”, gdzie osiąga intensywność artykulacji zbliżoną do totalności „Polimorfi na 48 instrumentów smyczkowych” Pendereckiego, bądź w chwilach kiedy sięga po estetykę harsh noise wall („Rex, Rex!”, „Hoarfrost II”).
Dopiero w trakcie pisania tej recenzji przypomniał mi się fakt, że oto byłem niegdyś na koncercie Stefana Wesołowskiego. Miało to miejsce po wydaniu przez niego, płyty „Liebestod”. Moje wspomnienia z tamtego występu jak i refleksja po przesłuchaniu (kilkadziesiąt razy, stąd tak opóźniona jest ta recenzja) „Rite of the end” jest ta sama. Stefan Wesołowski jest kompozytorem pozbawionym artystycznej charyzmy, nie potrafiącym dotąd wzbić się ponad schematy, które paradoksalnie samemu sobie narzucił. Jest zaś tyle możliwości gdzie można by tchnąć ten zatęchły modern classical, które dla wykształconego kompozytora nie powinny stanowić problemu formalnego; choćby elektroakustyka, sonoryzm, nawet minimalizm (choć ten z równie wielkimi krokami zmierza do podobnego wyeksploatowania przez rodzimych twórców), czy nawet techno, które niektórzy recenzenci starają się uparcie, choć w mojej opinii zupełnie niefortunnie przypisać muzyce Wesołowskiego. Być może schematyczne podejście, reprezentatywne dla muzyki Wesołowskiego sprawdza się w filmowych i teatralnych soundtrackach, jednak w formie autonomicznych nagrań boleśnie mnie rozczarowuje. Mimo szczerych chęci, żadna z licznych entuzjastycznych recenzji płyty, nie przekonała mnie dotąd do zmiany tej opinii.
STEFAN WESOŁOWSKI „Rite of the end”
2017, Ici D'ailleurs
Mowa o mariażu muzyki akustycznej o zadęciu klasycznym, z brzmieniami elektronicznymi, czyli estetyce rozpoznawalnej pod tagiem modern classical, choć oba człony są niezbyt adekwatne do skrywającej się pod nią treści. Nie jestem bynajmniej wrogiem tego gatunku, natomiast trudno jest mi znaleźć nurt bardziej hermetyczny na innowacje. Owszem całkiem przyjemnie i z ekscytacją można było słuchać tego jeszcze 5-10 lat temu, ale teraz jest to nie do zniesienia. Jedyni na tym polu którzy walczą o przesuniecie granic to w mojej opinii Tim Hecker i Ben Frost, którzy każdym kolejnym studyjnym wydawnictwem próbowali przewartościować gatunek na nowo. Pozostała większość mozolnie powtarza uporczywy schemat, zaś sam gatunek znalazł sobie wygodną i bezpieczną przystań jako ilustracja filmowa.
Minorowa kolorystyka. Wolne tempa. Cedzone nuty. Akustyczne instrumentarium, z naciskiem na skrzypce o rustykalnym, chropowatym brzmieniu. Wibrujące burdony. Obowiązkowe crescenda, i hałaśliwy finał, gwałtownie ucięty. Czasem głuche regularne tąpnięcia uderzeń. Oto i przepis na modern classical, a zarazem przepis na „Rite of the end”. Wesołowski nie sili się nawet aby poza ów przewidywalny schemat wyjść. Nie pozostawia sobie żadnego wentylu bezpieczeństwa, nie eksperymentuje z formą, a jego nagrania pozbawione są elementu artystycznego ryzyka. Wobec powyższego, boleśnie rozczarowująca jest postawa kompozytora, a przecież jest to twórca, który już na początku swojej muzycznej drogi objawił się ze znakomitym pomysłem. Mam na myśli często niedocenianą przez recenzentów „Kompletę”(2008), na której Wesołowski zadał sobie trud muzycznej adaptacji liturgii brewiarzowej. Zarówno koncepcja, jak i samo wykonanie, którego wspomnienie mam w pamięci do dziś okazały się niezwykle intrygujące. Wyciszona i natchniona mistyką „Kompleta” okazała się dziełem zarazem przejmującym, ale i podanym lekko, z wyczuciem, wręcz zmysłowym. Niestety w najnowszy materiale nie odnajduje podobnych uniesień.
„Rite of the end” jest modern classicalową pulpą, w której trudno znaleźć wyraziste punkty odniesienia, czy to formalne, czy brzmieniowe kontrasty. Muzyka jest masywna, a momentami nawet drapieżna, ale i to nie wynosi jej poza przeciętną gatunkową. Z pewnością to płyta emocjonalna, ale na pewno nie porywająca, bardziej te emocje wymusza, podaje jakby w pakiecie z gatunkową stylistyką. Smutna? Możliwe, lecz z większym prawdopodobieństwem zwyczajnie nudna. Wyrafinowana? Co to to nie. Szumy, pogłosy i owo gęste, masywne brzmienie maskuje jedynie mało finezyjną formę. Najlepszym tego przykładem może być kompozycja „Seven Maidens”, z dramatycznie przewidywalną linią melodyczną. W tym momencie zrobię tu osobistą dygresję. Ta zagrana na kilku nutach melodia przypomina mi moje dawne karkołomne i pozbawione odrobiny talentu zmagania z klawiaturą syntezatora, kiedy to kulawym paluchem nieporadnie próbowałem odgrywać najprostsze harmonie, aby nie ograniczać się jedynie do dronowania.
Jedyne, nieliczne momenty, które były w stanie wyrwać mnie z objęć estetycznego stuporu, to chwile w których autor pokazuje pazur. Czy to w otwierającym album „Prelude”, gdzie osiąga intensywność artykulacji zbliżoną do totalności „Polimorfi na 48 instrumentów smyczkowych” Pendereckiego, bądź w chwilach kiedy sięga po estetykę harsh noise wall („Rex, Rex!”, „Hoarfrost II”).
Dopiero w trakcie pisania tej recenzji przypomniał mi się fakt, że oto byłem niegdyś na koncercie Stefana Wesołowskiego. Miało to miejsce po wydaniu przez niego, płyty „Liebestod”. Moje wspomnienia z tamtego występu jak i refleksja po przesłuchaniu (kilkadziesiąt razy, stąd tak opóźniona jest ta recenzja) „Rite of the end” jest ta sama. Stefan Wesołowski jest kompozytorem pozbawionym artystycznej charyzmy, nie potrafiącym dotąd wzbić się ponad schematy, które paradoksalnie samemu sobie narzucił. Jest zaś tyle możliwości gdzie można by tchnąć ten zatęchły modern classical, które dla wykształconego kompozytora nie powinny stanowić problemu formalnego; choćby elektroakustyka, sonoryzm, nawet minimalizm (choć ten z równie wielkimi krokami zmierza do podobnego wyeksploatowania przez rodzimych twórców), czy nawet techno, które niektórzy recenzenci starają się uparcie, choć w mojej opinii zupełnie niefortunnie przypisać muzyce Wesołowskiego. Być może schematyczne podejście, reprezentatywne dla muzyki Wesołowskiego sprawdza się w filmowych i teatralnych soundtrackach, jednak w formie autonomicznych nagrań boleśnie mnie rozczarowuje. Mimo szczerych chęci, żadna z licznych entuzjastycznych recenzji płyty, nie przekonała mnie dotąd do zmiany tej opinii.
STEFAN WESOŁOWSKI „Rite of the end”
2017, Ici D'ailleurs