Długo oczekiwany debiut duetu Sorja Morja nie jest tym czym się z pozoru wydaje.
SORJA MORJA „Sorja”
Sorja Morja duet Ewy Sadowskiej i Szymona Lechowicza objawił się światu kilka lat temu z repertuarem brzmiącym tak jakby mieli podążyć tę samą drogą tanecznego popu co Rebeka, czy The Dumplings. Dziś, choć za sobą mają dopiero płytowy debiut, brzmią o wiele świeżej i zdecydowanie ciekawiej, niż oba wymienione zespoły, a przy tym niemniej przebojowo. Mają od nich również zdecydowanie więcej istotnego do powiedzenia.
Pierwsze szkice „Sorji” powstały już w 2014. Wtedy również zespół postanowił swoje w pełni syntetyczne aranżacje zastąpić gitarą. W warstwie muzycznej i literackiej tegorocznego debiutu znajdziemy wyraźne ślady dwóch wczesnych epek zespołu, dzięki czemu spostrzeżemy jak mocno zostały przepracowane tematy i motywy. Ewa Sadowska i Szymon Lechowicz przez ten czas wyraźnie dojrzeli jako twórcy, dzięki czemu ich płyta zachwyca świadomością użytych środków i wysokiej jakości realizacją.
Pogodny, beztroski, przebojowy album. Tak myślałem jeszcze przeszło miesiąc temu, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z muzyką duetu. Dwa łagodne, wpadające w ucho wokale, melodyjna gitara, dynamiczny, napędzający bas i syntezatorowy anturaż. Znakomita, przestrzenna i pełna smaków produkcja Michała Kupicza (tak znów on, brawo!). Zwrotki i refreny wpadające do głowy jak radiowe hity. Wielu, łącznie ze mną uległo zachwytowi muzyką zespołu, która idealnie wpisywała się w idiom wakacyjnej płyty, doskonale sprawdzającej się jako akompaniament samochodowych podróży odbywanych w scenerii malowniczych letnich krajobrazów, przy opuszczonych szybach i wietrze we włosach. Popowy potencjał muzyki duetu jest nie do przecenienia i mógłby bez starty dla wartości artystycznej zostać wykorzystany komercyjnie, choćby jako ścieżka dźwiękowa jakiejś kreatywnej reklamy. Chwytliwe melodie, łagodny akompaniament, efektowne i przestrzenne brzmienia, muzyczny luz. Od pierwszych taktów towarzyszy temu pozytywny odbiór i tak płyta Sorji Morji utrwala się w pamięci.
Pierwsze szkice „Sorji” powstały już w 2014. Wtedy również zespół postanowił swoje w pełni syntetyczne aranżacje zastąpić gitarą. W warstwie muzycznej i literackiej tegorocznego debiutu znajdziemy wyraźne ślady dwóch wczesnych epek zespołu, dzięki czemu spostrzeżemy jak mocno zostały przepracowane tematy i motywy. Ewa Sadowska i Szymon Lechowicz przez ten czas wyraźnie dojrzeli jako twórcy, dzięki czemu ich płyta zachwyca świadomością użytych środków i wysokiej jakości realizacją.
Pogodny, beztroski, przebojowy album. Tak myślałem jeszcze przeszło miesiąc temu, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z muzyką duetu. Dwa łagodne, wpadające w ucho wokale, melodyjna gitara, dynamiczny, napędzający bas i syntezatorowy anturaż. Znakomita, przestrzenna i pełna smaków produkcja Michała Kupicza (tak znów on, brawo!). Zwrotki i refreny wpadające do głowy jak radiowe hity. Wielu, łącznie ze mną uległo zachwytowi muzyką zespołu, która idealnie wpisywała się w idiom wakacyjnej płyty, doskonale sprawdzającej się jako akompaniament samochodowych podróży odbywanych w scenerii malowniczych letnich krajobrazów, przy opuszczonych szybach i wietrze we włosach. Popowy potencjał muzyki duetu jest nie do przecenienia i mógłby bez starty dla wartości artystycznej zostać wykorzystany komercyjnie, choćby jako ścieżka dźwiękowa jakiejś kreatywnej reklamy. Chwytliwe melodie, łagodny akompaniament, efektowne i przestrzenne brzmienia, muzyczny luz. Od pierwszych taktów towarzyszy temu pozytywny odbiór i tak płyta Sorji Morji utrwala się w pamięci.
Tak właśnie zapisała się „Sorja” w mojej pamięci po miesiącu luźnych przesłuchań; w aucie, knajpie, przy domowych czynnościach, w trakcie spotkań z przyjaciółmi, czyli w sytuacjach, w których muzyka nie wypełnia pierwszego planu, a stanowi przyjemny (choć nieprzypadkowy!) dodatek. Postanowiłem zatem podzielić się swoimi wrażeniami na łamach bloga, poprzedzając to uczciwym, recenzenckim odsłuchem. Założyłem słuchawki, otworzyłem notatnik i zacząłem się wsłuchiwać. Utwór po utworze, takt, po takcie, słowo, po słowie. Wystarczyło kilka intensywnych sesji, nad skądinąd krótką płytą, abym przecierał oczy i uszy ze zdumienia. Debiut Sorji Morji okazał się bowiem zupełnie inną płytą, niż ta której słuchałem jeszcze kilka tygodni temu!
„Sorja” to szelmowsko inteligentny kalambur, dwuznaczna i wyrachowana gra, pułapka dla słuchających nieuważnie i powierzchownie. Spod maski zwiewności tekstów i przebojowości muzyki wyzierają tematy zaskakująco mroczne, gorzkie, a przy tym aktualne. Kontrast między opakowaniem, a zawartością jest absolutnie piorunujący i stanowi jakość nie spotkaną dotąd przeze mnie w polskiej piosence.
Warto prześledzić to krok po kroku. Już otwierająca album „Australia” sugeruje z czym będziemy mieli do czynienia w dalszej części. Pełne przekory słowa: „Nie wracaj do domu nie ogrzejesz kości / Nie patrz prosto w oczy kiedy o coś prosisz / Nie ufaj rodzicom za dobrze cię karmią / Nie bierz ich pieniędzy nie ma nic za darmo” to jeszcze manifest niezależności, czy już egocentryzmu? Duet wywraca na głowę nasze przyzwyczajenia i oczekiwania, rozbija mit młodości, uwydatniając swoje zmęczeniem otaczającą beztroską i brakiem refleksji. Kolejne dwuznaczności napotykamy w „Młodości”. „Młodość nie mija a młodość w ogóle nam niemiła” – śpiewają łagodnym dwugłosem Lechowicz i Sadowska słowa, które mogłyby być manifestem młodych romantyków przytłoczonych weltschmerzem. Młodzieńczy hedonizm, wolność i brak zobowiązań, kontra ciężar przemijania, i widmo śmierci przekazywanej z „ust do ust„. I choć „śmiejemy śmierci się w twarz„ to jednak „młodość w ogóle nam niemiła”. Z pozoru niewinny tekst o zimie, czyli „Nowy biały świat”, kryje kolejne niejednoznaczności. Kiedy słyszę dziś tekst o „białym świecie” i „białej sile” to z miejsca robię się nieufny i wzdrygam bynajmniej nie na myśl o chłodzie i słocie. Tekst tej piosenki, zestawiony z wieńczącą płytę „Śmiercią” sprawia, że perspektywa „Nowego białego świata” nabiera jeszcze wyraźniejszych rysów, na które wzdrygam się jeszcze mocniej. „Sezon” mógłby być kolejnym przebojem pochodzącym z tego mrepertuaru, gdyby znów spomiędzy słów przekornie nie przebijało przemijanie, odmierzane kolejnymi sezonami blichtrów i mód. „Echo” mogłoby kandydować do miana jednej z najfajniejszych i bezpretensjonalnych piosenek o miłości, ... aż do ostatniej zwrotki, która znów wywraca wszystko na opak. „Powiedz, że mnie kochasz” – uwodzącym głosem śpiewa Sadowska, po czym dodaje – „mów mi tak aż stracisz znaczenie / znikniesz z resztą słów"– tak jak powtarzane na okrągło słowo traci swój desygnat, tworząc abstrakcyjną, nic nieznaczącą zbitkę głosek, zanikającą niczym echo w lesie. (Efekt tytułowego echa uzyskany w tej piosence to majstersztyk; wisienka na torcie znakomitej brzmieniowej koncepcji tego albumu). Nawet sympatyczna piosenka o wilkołaku „Człowiek - wilk”, która brzmi z początku jak urodzinowe życzenia śpiewane cioci, finalnie okazuje się ilustrować udrękę i drapieżność bohatera. Szczyt posępnej dwuznaczności zostaje osiągnięty w poruszającej piosence „Coś nad tobą czuwa”, której treść jest równie niepokojąca co linia melodyczna. Dziecięca kołysanka, ku mojemu przerażeniu, zamienia się zupełnie nieoczekiwanie w tren. Wyśpiewywany łagodnym i ciepłym głosem wokalistki poraża kontrastem z treścią utworu. Płytę zamyka „Śmierć”. Nawet Nagrobki nie śpiewają o niej z tak urokliwą beztroską jak Sadowska. Wieńczący płytę utwór przy którym mógłbym w dyskotekowym szaleństwie podrygiwać przez całą noc (piosenka ma naprawdę przebojowy charakter) to przy okazji bardzo celna diagnoza rzeczywistości z aktualnym tłem społeczno-politycznym „Koniec świata zombie islam śmierć / Zła planeta kwarantanna śmierć / Śmierć którą łatwo można przespać / Śmierć którą dzieci straszy się”.
Dwuznaczność, która tak niepozornie meandruje między słowami, nie dotyczy jedynie tekstów. Ona ukrywa się również w tej z pozoru zwiewnej i niewinnej muzyce. Jej przekorność uderza z każdej kompozycji. Zamiast łatwych przejść miedzy przebojowymi zwrotkami i refrenami pojawiają się przeszkody w postaci wybijających z rytu mostków, interwałów, zmian tonacji, nastroju i dynamiki. Mimo wydatnie przebojowego charakteru, nie jest to album przy którym łatwo byłoby się bawić. Tak często bowiem jak porywa do tańca, plącze nogi. Tak często jak zachęca do wspólnego śpiewania, sprawia, że słowa stają w gardle.
Zadziwia prostota z jaką Sadowska i Lechowicz osiągają efekt drugiego dna. Wpadające w ucho piosenki o młodości i miłości, emanują z zewnątrz nastrojem wakacyjnej beztroski i prawdopodobne, że wielu z odbiorców tej płyty właśnie na tym etapie się zatrzymała. Kto ma bowiem czas i chęci do zasłuchiwania się i interpretacji. Tymczasem ukryta między wersami metafora wywraca ten odbiór na drugą stronę, a jej treść wcina się w muzyczny akompaniamentem brutalnym klinem. Szczerze zastanawiam się jak to możliwe, że przez długi czas słyszałem w „Sorji” przede wszystkim beztroską przebojowość. W „Australii” i „Młodości” wyidealizowany manifest młodzieńczej wolności; w „Nowym białym świecie” - zimową poetycką impresję; w „Sezonie” że warto oczekiwać na sprzyjającą w życiu chwilę i odpowiedni nurt, w „Echu” deklarację miłości, a w „Coś nad tobą czuwa”,o zgrozo, kołysankę dla dziecka, podczas gdy jest to smutna piosenka o stracie kogoś bardzo bliskiego. Wszechobecny dysonans, którym operuje zespół pozbawiony jest ironii, sarkazmu, a także wielkich słów i moralizatorstwa. Niepokojące i śmiertelnie poważne teksty Sadowskiej i Lechowicza ujęte są w zgrabną i lekką metaforę, stronią również od przaśnego języka memów, którym tak powszechnie komentujemy naszą codzienność. Błyskotliwości postrzegania międzyludzkich relacji, społecznych strachów i fobii towarzyszy tu bystra poetycka przenikliwość.
„Sorja” absorbuje uwagę słuchacza powierzchowną, choć wyrafinowaną prostotą, aby zaatakować go podprogową treścią. Jest niczym koń trojański. Okazały z zewnątrz, kryje w swym wnętrzu wybuchowy ładunek. Spod urokliwej warstwy wierzchniej, wystaje album o buntowniczej naturze. Przebrany w modne fatałaszki uchwyca bolesny moment przejściowy między młodzieńczością, a dorosłością, punktując naiwną beztroskę, egocentryzm, pozbawione refleksji postrzeganie świata, brak empatii, powierzchowność opinii, i inne grzechy obojętności przytępiającej naszą wrażliwość. Długo oczekiwany debiut duetu Sorja Morja to jedna z najbardziej inteligentnych, przekornych i zaskakujących płyt o jakich miałem przyjemność kiedykolwiek pisać.
„Sorja” absorbuje uwagę słuchacza powierzchowną, choć wyrafinowaną prostotą, aby zaatakować go podprogową treścią. Jest niczym koń trojański. Okazały z zewnątrz, kryje w swym wnętrzu wybuchowy ładunek. Spod urokliwej warstwy wierzchniej, wystaje album o buntowniczej naturze. Przebrany w modne fatałaszki uchwyca bolesny moment przejściowy między młodzieńczością, a dorosłością, punktując naiwną beztroskę, egocentryzm, pozbawione refleksji postrzeganie świata, brak empatii, powierzchowność opinii, i inne grzechy obojętności przytępiającej naszą wrażliwość. Długo oczekiwany debiut duetu Sorja Morja to jedna z najbardziej inteligentnych, przekornych i zaskakujących płyt o jakich miałem przyjemność kiedykolwiek pisać.
SORJA MORJA „Sorja”
2017, Thin Man