Co śni się Maćkowi Szymczukowi? Kobieta na świni, fala i skała, arabski omlet, lustrzana gwiazda, pięć sióstr i trzy owce, mały arbuz, oraz czarny pies zwany antychrystem. Dla osoby miewającej sny jedynie okazjonalnie, jawi się ten zestaw niezwykle atrakcyjnie. Gdyby zaś w oparciu o sennik, pokusić się o ich interpretacje, rezultat byłby równie surrealistyczny i niepokojący co ich tematyka.
Indianie Ameryki Północnej aby odpędzić od siebie nocne mary używali łapaczy snów. Amuletów, plecionek, w kształcie wpisanej w okrąg pajęczyny i zwisających ptasich piór. Wieszając je nad swoimi posłaniami wierzyli, że zsyłany z nieba mroczny sen zostanie złapany w pułapkę, a jego zła moc wyblaknie w porannym świetle. Sny dobre miały zaś spływać po piórkach prosto na śpiącego. Szymczuk w do łapania i ujarzmiania snów, i następnie nadawania im dźwiękowej formy używa syntezatora.
Kanwą na której artysta opiera narrację „Light of the dreams” są syntetyczne brzmienia. Mięsiste i smakowite, a przy tym nasycone wewnętrzną energią pozwalającą klawiszowym melodiom i ilustracjom eksponować się z pełnym rozmachu. Przy ich pomocy Szymczuk kreśli wyraziste melodyczne motywy, napędzane powolnymi rytmami zapożyczonymi z trip hopu („Dream of a wave and rock”) , dub stepu („Dream of five sisters and three sheep”), czy afrobeatu („Dream of a woman on a pig”). Osadzone na tak stabilnym brzmieniowym, narracyjnym i rytmicznym fundamencie kompozycje oscylują w kontekście stricte elektronicznego monolitu. Na pierwszym planie uwydatniają się koincydencje jakie „Light of the dreams” wykazuje z klasykami muzyki syntezatorowej przełomu lat 70-tych i 80-tych spod znaku Tangerine Dream, Klausa Schulze'a, czy Vangelisa. Jednak najbliższe wydają mi się tutaj płyty Jeana Michel Jarre'a („Oxygene”, czy „Equinoxe”). Choć u Szymczuka jest zdecydowanie mniej rozmachu w partiach instrumentalnych, to niczym francuski producent potrafi on równie płynnie i zaskakująco przechodzić od impresyjnej ilustracji do popowego motywu.
Nie tak dawno temu pisałem o płycie Konrada Kucza, który koncept swojego albumu „Waltornium” oplótł wokół poetyki dziecięcych marzeń sennych. Jeśli jego ilustracje wydają się świetlistymi przeźroczami, natchnionymi pięknem natury, to przy nich projekcje Maćka Szymczuka jawią się niczym psychedeliczne, natchnione kwasem wizje, raczej z tych jakie mieli bohaterowie filmu „Las Vegas Parano” Terry'ego Gilliama.
„Light of the dreams” jest dobrze skrojoną i ciekawie zaaranżowaną płytą. Lekką w odbiorze, a jednak zanurzoną w tajemniczej aurze i mieniącą się romantycznym blaskiem. Sny Szymczuka to nie koszmary, ale widmowe, barwne halucynacje, o wyrazistych kolorach i rozmytych kształtach. Do sięgnięcia po tę płytę zachęca również jej przepiękne wydanie, w którym wykorzystano rysunki Karoliny Stanieczek.
MACIEK SZYMCZUK „Light of the dreams”
2017, Zoharum
Indianie Ameryki Północnej aby odpędzić od siebie nocne mary używali łapaczy snów. Amuletów, plecionek, w kształcie wpisanej w okrąg pajęczyny i zwisających ptasich piór. Wieszając je nad swoimi posłaniami wierzyli, że zsyłany z nieba mroczny sen zostanie złapany w pułapkę, a jego zła moc wyblaknie w porannym świetle. Sny dobre miały zaś spływać po piórkach prosto na śpiącego. Szymczuk w do łapania i ujarzmiania snów, i następnie nadawania im dźwiękowej formy używa syntezatora.
Kanwą na której artysta opiera narrację „Light of the dreams” są syntetyczne brzmienia. Mięsiste i smakowite, a przy tym nasycone wewnętrzną energią pozwalającą klawiszowym melodiom i ilustracjom eksponować się z pełnym rozmachu. Przy ich pomocy Szymczuk kreśli wyraziste melodyczne motywy, napędzane powolnymi rytmami zapożyczonymi z trip hopu („Dream of a wave and rock”) , dub stepu („Dream of five sisters and three sheep”), czy afrobeatu („Dream of a woman on a pig”). Osadzone na tak stabilnym brzmieniowym, narracyjnym i rytmicznym fundamencie kompozycje oscylują w kontekście stricte elektronicznego monolitu. Na pierwszym planie uwydatniają się koincydencje jakie „Light of the dreams” wykazuje z klasykami muzyki syntezatorowej przełomu lat 70-tych i 80-tych spod znaku Tangerine Dream, Klausa Schulze'a, czy Vangelisa. Jednak najbliższe wydają mi się tutaj płyty Jeana Michel Jarre'a („Oxygene”, czy „Equinoxe”). Choć u Szymczuka jest zdecydowanie mniej rozmachu w partiach instrumentalnych, to niczym francuski producent potrafi on równie płynnie i zaskakująco przechodzić od impresyjnej ilustracji do popowego motywu.
Nie tak dawno temu pisałem o płycie Konrada Kucza, który koncept swojego albumu „Waltornium” oplótł wokół poetyki dziecięcych marzeń sennych. Jeśli jego ilustracje wydają się świetlistymi przeźroczami, natchnionymi pięknem natury, to przy nich projekcje Maćka Szymczuka jawią się niczym psychedeliczne, natchnione kwasem wizje, raczej z tych jakie mieli bohaterowie filmu „Las Vegas Parano” Terry'ego Gilliama.
„Light of the dreams” jest dobrze skrojoną i ciekawie zaaranżowaną płytą. Lekką w odbiorze, a jednak zanurzoną w tajemniczej aurze i mieniącą się romantycznym blaskiem. Sny Szymczuka to nie koszmary, ale widmowe, barwne halucynacje, o wyrazistych kolorach i rozmytych kształtach. Do sięgnięcia po tę płytę zachęca również jej przepiękne wydanie, w którym wykorzystano rysunki Karoliny Stanieczek.
MACIEK SZYMCZUK „Light of the dreams”
2017, Zoharum