W 2004 roku, łódzki producent Deuce (Piotr Połoz) wydał w Mik.Musik.!. płytę pod nieco prześmiewczym, tytułem "We Can Make It Faster And Better Than Deuce!". Dwanaście lat później Paweł Kulczyński jako Lautbild mógłby go sparafrazować, chrzcząc swój najnowszy materiał mianem "We CAN'T Make It Faster And STRONGER Than Lautbild!" - zamykając tym samym dyskusję kto potrafi lepiej, mocniej, czy szybciej. Nie byłyby to czcze przechwałki, Kulczyński jest bowiem w tym momencie konkurencją jedynie dla samego siebie.
Jak tu nie lubić chłopaka? Nie dość że pieczołowicie konstruuje swoje instrumenty, ekstrahując z nich jedyne w swoim rodzaju brzmienia, to jeszcze swymi ostrymi jak igły dźwiękami funduje słuchaczom akupunkturę ucha wewnętrznego, powodując ukrwienie organu i gwałtowny skok ciśnienia. Po które wcielenie tego artysty by nie sięgnąć, to jest on w stanie swoją muzyką wyciągnąć martwego z grobu. Albo wprost przeciwnie do grobu wpędzić. Twarde, ostre brzmienia, kanciasto spłaszczone, najeżone glitchowymi opiłkami, gromkie chropowate basy, szlifierskie świsty, skwierczące werble, kwadratowe piskliwe arppegia (to dorodne, przestrzenne z "Dishonest Gymnastics" to jedynie zmyłka). A na dokładkę kanonada uderzeń, delirycznych stukotów, układająca się bądź to; w mordercze tempa, ("Remarkable Jaw Apparatus") po których słuchacz leży brutalnie znokautowany ilością i ciężarem otrzymanych ciosów, bądź; mozolne, trip-hopowe, pasaże ("Misfortune or Mayhem") lepkie i narkotyczne.
W przypadku "Pulsus Frequens" mamy do czynienia z maksymalizacją zarówno brzmienia, jak i formy. Niezależnie od tempa, a co za tym idzie ilości użytych uderzeń, niemal niemożliwym jest znalezienie, choćby przecinka ciszy w kompozycjach Lautbild. Drugorzędne są gatunki, po które sięga Kulczyński. Może to być techno, trip-hop, równie dobrze harsh noise, bo siła rażenia zbliżona, jeśli nie większa. Kluczowe w jego muzyce jest to, że pomimo całej bezkompromisowości brzmień i rytmiki Lautbild (podobnie zresztą jak Wilhelm Brass) daleki jest od toporności i powtarzalności. Kompozycja jest zawsze rozplanowana z detalami, a praca studyjna perfekcyjna. Nieco inaczej prezentują się występy przed publicznością. Improwizacja działa na niego jak płachta na byka, a autentyczna potrzeba dania upustu porywającym dźwiękowym pomysłom jest na tyle zaciekła, że odbija się to momentami na płynności wykonania. Jednak w nagraniach soniczna hekatomba Pawła Kulczyńskiego jest precyzyjna, skuteczna i kontrolowana w stu procentach.
Słuchając "Pulsus Frequens" czuję się nieco jak postać z surrealistycznych historyjek Joan Cornellà, która mimo iż zebrała właśnie niemożebny wycisk, krwawi i jest ledwo żywa, to wciąż stoi z głupkowatą miną i przyklejonym uśmiechem. Wobec ekspresji Lautbild jestem równie przyjemnie bezradny i skołowany. Z zapartym tchem śledzę jak nad głową przechodzi mi dźwiękowa nawałnica, podziwiam jej energię i witalizm, a nawet przebojowość, choć momentami bywam przytłoczony natężeniem wydarzeń. Wyobraźnia i rozmach Kulczyńskiego prześciga percepcje słuchacza. Jest on dla rodzimej elektroniki jak (tak wiem, Paweł ponoć nie ceni sobie jazzu) Brotzmann i Gustafsson dla sceny free. Znakomitym instrumentalistą nie uznającym w procesie tworzenia kompromisów, trzymającym słuchacza za gardło i tryskającym wokół testosteronem. Jednym słowem: rzeźnikiem. Publiczność kocha tak wyraziste postacie, realizujące z pełnym poświęceniem własne artystyczne wizje.
Trudno wyobrazić sobie muzykę równie zgiełkliwą co przebojową, łączącą bizantyjski rozmach z matematyczną precyzją. "Pulsus Frequens" to album na którym Lautbild nie puszcza już oka do słuchacza, jak to się działo na poprzednim jego wydawnictwie "Prolekult" gdzie taneczne gatunki elektroniki groteskowo przerysowywał i wypaczał. Na najnowszej płycie Kulczyński wytacza najcięższe działa i nie waha się ich użyć; podkręca tempo, zagęszcza atmosferę i detonuje ładunki..
"Pulsus Frequens" wchodzi jak Lennox Lewis w Andrzeja Gołotę. Wystarczy jedna runda, aby na twarzy słuchacza malowała się nietęga mina będąca wypadkową ekscytacji, przerażenia i niedowierzania. Respekt.
LAUTBILD "Pulsus Frequens"
2016, BDTA / Mik.Musik.!.
Jak tu nie lubić chłopaka? Nie dość że pieczołowicie konstruuje swoje instrumenty, ekstrahując z nich jedyne w swoim rodzaju brzmienia, to jeszcze swymi ostrymi jak igły dźwiękami funduje słuchaczom akupunkturę ucha wewnętrznego, powodując ukrwienie organu i gwałtowny skok ciśnienia. Po które wcielenie tego artysty by nie sięgnąć, to jest on w stanie swoją muzyką wyciągnąć martwego z grobu. Albo wprost przeciwnie do grobu wpędzić. Twarde, ostre brzmienia, kanciasto spłaszczone, najeżone glitchowymi opiłkami, gromkie chropowate basy, szlifierskie świsty, skwierczące werble, kwadratowe piskliwe arppegia (to dorodne, przestrzenne z "Dishonest Gymnastics" to jedynie zmyłka). A na dokładkę kanonada uderzeń, delirycznych stukotów, układająca się bądź to; w mordercze tempa, ("Remarkable Jaw Apparatus") po których słuchacz leży brutalnie znokautowany ilością i ciężarem otrzymanych ciosów, bądź; mozolne, trip-hopowe, pasaże ("Misfortune or Mayhem") lepkie i narkotyczne.
W przypadku "Pulsus Frequens" mamy do czynienia z maksymalizacją zarówno brzmienia, jak i formy. Niezależnie od tempa, a co za tym idzie ilości użytych uderzeń, niemal niemożliwym jest znalezienie, choćby przecinka ciszy w kompozycjach Lautbild. Drugorzędne są gatunki, po które sięga Kulczyński. Może to być techno, trip-hop, równie dobrze harsh noise, bo siła rażenia zbliżona, jeśli nie większa. Kluczowe w jego muzyce jest to, że pomimo całej bezkompromisowości brzmień i rytmiki Lautbild (podobnie zresztą jak Wilhelm Brass) daleki jest od toporności i powtarzalności. Kompozycja jest zawsze rozplanowana z detalami, a praca studyjna perfekcyjna. Nieco inaczej prezentują się występy przed publicznością. Improwizacja działa na niego jak płachta na byka, a autentyczna potrzeba dania upustu porywającym dźwiękowym pomysłom jest na tyle zaciekła, że odbija się to momentami na płynności wykonania. Jednak w nagraniach soniczna hekatomba Pawła Kulczyńskiego jest precyzyjna, skuteczna i kontrolowana w stu procentach.
Słuchając "Pulsus Frequens" czuję się nieco jak postać z surrealistycznych historyjek Joan Cornellà, która mimo iż zebrała właśnie niemożebny wycisk, krwawi i jest ledwo żywa, to wciąż stoi z głupkowatą miną i przyklejonym uśmiechem. Wobec ekspresji Lautbild jestem równie przyjemnie bezradny i skołowany. Z zapartym tchem śledzę jak nad głową przechodzi mi dźwiękowa nawałnica, podziwiam jej energię i witalizm, a nawet przebojowość, choć momentami bywam przytłoczony natężeniem wydarzeń. Wyobraźnia i rozmach Kulczyńskiego prześciga percepcje słuchacza. Jest on dla rodzimej elektroniki jak (tak wiem, Paweł ponoć nie ceni sobie jazzu) Brotzmann i Gustafsson dla sceny free. Znakomitym instrumentalistą nie uznającym w procesie tworzenia kompromisów, trzymającym słuchacza za gardło i tryskającym wokół testosteronem. Jednym słowem: rzeźnikiem. Publiczność kocha tak wyraziste postacie, realizujące z pełnym poświęceniem własne artystyczne wizje.
Trudno wyobrazić sobie muzykę równie zgiełkliwą co przebojową, łączącą bizantyjski rozmach z matematyczną precyzją. "Pulsus Frequens" to album na którym Lautbild nie puszcza już oka do słuchacza, jak to się działo na poprzednim jego wydawnictwie "Prolekult" gdzie taneczne gatunki elektroniki groteskowo przerysowywał i wypaczał. Na najnowszej płycie Kulczyński wytacza najcięższe działa i nie waha się ich użyć; podkręca tempo, zagęszcza atmosferę i detonuje ładunki..
"Pulsus Frequens" wchodzi jak Lennox Lewis w Andrzeja Gołotę. Wystarczy jedna runda, aby na twarzy słuchacza malowała się nietęga mina będąca wypadkową ekscytacji, przerażenia i niedowierzania. Respekt.
LAUTBILD "Pulsus Frequens"
2016, BDTA / Mik.Musik.!.