Kolega Doriana to muzyczny paradoks. Z jednej strony można z niego czytać jak z otwartej księgi z drugiej skrywa wiele tajemnic i niejednoznaczności.
Warstwy szumów, lepkie burdony, czy kanciaste glitch'e napotkać można niemal w każdym kolejnym wydawnictwie BDTA. Z kolei te drapieżne, hałaśliwe fundamenty na których oparty jest repertuar wytwórni z zepsutym zębem w logo, dość rzadko obecne są w jazzie. Do takiego spotkania jednak dochodzi na płycie wrocławskiego tria Kolega Doriana, oczywiście jeśli przyjmiemy a priori, że zestaw perkusja + elektronika (Jan Krukowski), gitara (Maurycy Wilczkiewicz) i saksofon (Matylda Gerber), oraz jedna kompozycja utrzymana stricte w duchu free daje nam legitymacje do nazywania muzyki zespołu jazzem.
Na płycie tria więcej hipnotycznych partii preparowanej elektroniki, długich pociągłych dźwięków, szemrzących hałasów, alchemicznych zewów i transowych akordów niż rwanej improwizowanej narracji, czy solowych popisów. Kolega Doriana brzmieniem i mglistą atmosferą sugeruje konotacje industrialne, zaś instrumentarium muzyków występuje jako jeden z nierzadkich zestawów w jazzie. Taka zbitka estetyk sugerować może szarpaną i dynamiczną narrację, tymczasem dokładnie rozplanowana dramaturgia wewnątrz kolejnych kompozycji jest zaskakująco stoicka i harmonijna. Sprawa nie jest oczywista, to pewne, bo wątki które spotykają się na płycie tria utrudniają próbę jednoznacznej identyfikacji całości. Ale przecież właśnie tego typu niepokorności oczekujemy od muzyki.
Materiał rozpoczyna kompozycja "Podobny do nocy", która mogłaby równie dobrze znaleźć się na ostatniej płycie Stefana Wesołowskiego, czy Alchimi, choćby ze względu na leniwą, liryczną melodię saksofonu meandrującą wśród szumów i wprowadzającą w zagadkowy klimat albumu. Kolejnym punktem dramaturgicznym "Kolegi Doriana" jest transowość ("Leventhal") która pobudza swą pulsacją, zacieśnia atmosferę oraz intensyfikuje doznania estetyczne. Dzieje się tak za sprawą szeleszczącej perkusji, która wraz z wibrującą gitarą nadaje kompozycji falującej struktury. Zgodnie z przewidywaniami co raz bardziej zagęszczone powtórzenia zmierzają do finałowego połączenia instrumentów w falę hałasu. Po niej następuje oczekiwana kulminacja, jawnie wpisująca się w idiom jazzowego free. Jeśli przypominacie sobie scenę w której Fred Madison, bohater "Zagubionej autostrady" czesze energetyczną solówkę na saksofonie to w pełni możecie sobie wyobrazić kompozycję "3". Po szybkim i mocnym popisie nic tak nie przykuje uwagi słuchacza jak zanurzenie w ciszy. Jest to też wstęp do sonorystycznej części płyty, brzmiący jak akompaniament towarzyszący buddyjskiemu rytuałowi. Z alchemicznego zawieszenia powoli wyłania się gitara frazująca jak u Noël'a Akchoté. Płytę wieńczy "138", skromne wyciszenie, co raz bardziej rozproszonych instrumentów.
Muszę przyznać, że mimo iż Kolega Doriana w każdym kolejnym utworze prowadzi mnie swoją narracją jak po sznurku, to niezrażony podążam za materiałem w zaangażowanym zasłuchaniu. Nie potrafię odmówić sobie przyjemności z następnych odsłuchów, bowiem prostota kompozycyjna, którą narzuciło sobie trio ma w sobie mnóstwo magnetyzmu, którego źródło tkwi prawdopodobnie w dusznej filmowej atmosferze powstałej na styku jazzu, ambientu i industrialu.
Za to zupełne zagadkowa wydaje się współpraca między muzykami. Jeśli chodzi o formę kompozycji, opartych w dużej mierze na repetycjach, w grze króluje dyscyplina, której mocno trzymają się instrumentaliści, jedynie rzadko pozwalający sobie na indywidualne popisy. Z artykulacji zespołu bije zaś dziwny chłód i matematyczna wręcz regularność rzadko spotykana w jazzowych jamach. Może to jedynie subiektywne wrażenie, ale w muzyce wrocławskiego tria wyczuwalny jest brak skrzenia między instrumentami (podkreślam; między instrumentami nie instrumentalistami), które wzajemnie się nie kokietują, nie stają ze sobą w szranki i nie stanowią dla siebie wsparcia. Zupełnie jakby każdy ze śladów nagrywany był osobno. Odnoszę jednak wrażenie, że zabieg ten został w pełni zaplanowany i z premedytacją wypacza pojęcie tzw. "chemii", będącej fundamentem zespołowej ekspresji opartej na duchowej synergii muzyków.
Członkowie Kolegi Doriana, bardzo umiejętnie pętają tropy nie uciekając się przy tym ani do dekonstrukcji, ani do wolnej improwizacji. Ich estetyka podporządkowana jest formalnej dyscyplinie. To muzyka chłodnych głów, ogrywana na zimno, bez emocji i z ascetyczną ekspresją. Bez indywidualnych szaleństw, przebojowości, brawury. To muzyka aseptyczna, która nie karmi się dzikim instynktem improwizacji, a skupieniem i powściągliwością instrumentalistów. To muzyka, która dzieje się nie w narracji nie w formie, ale pomiędzy dźwiękami w gęstej atmosferze pełnej kontemplacji i wyczekiwania. Czy to jazz, czy też nie to sprawa zupełnie drugorzędna. Z pewnością jednak to bardzo ciekawe doświadczenie.
KOLEGA DORIANA - st
2015, BDTA
Warstwy szumów, lepkie burdony, czy kanciaste glitch'e napotkać można niemal w każdym kolejnym wydawnictwie BDTA. Z kolei te drapieżne, hałaśliwe fundamenty na których oparty jest repertuar wytwórni z zepsutym zębem w logo, dość rzadko obecne są w jazzie. Do takiego spotkania jednak dochodzi na płycie wrocławskiego tria Kolega Doriana, oczywiście jeśli przyjmiemy a priori, że zestaw perkusja + elektronika (Jan Krukowski), gitara (Maurycy Wilczkiewicz) i saksofon (Matylda Gerber), oraz jedna kompozycja utrzymana stricte w duchu free daje nam legitymacje do nazywania muzyki zespołu jazzem.
Na płycie tria więcej hipnotycznych partii preparowanej elektroniki, długich pociągłych dźwięków, szemrzących hałasów, alchemicznych zewów i transowych akordów niż rwanej improwizowanej narracji, czy solowych popisów. Kolega Doriana brzmieniem i mglistą atmosferą sugeruje konotacje industrialne, zaś instrumentarium muzyków występuje jako jeden z nierzadkich zestawów w jazzie. Taka zbitka estetyk sugerować może szarpaną i dynamiczną narrację, tymczasem dokładnie rozplanowana dramaturgia wewnątrz kolejnych kompozycji jest zaskakująco stoicka i harmonijna. Sprawa nie jest oczywista, to pewne, bo wątki które spotykają się na płycie tria utrudniają próbę jednoznacznej identyfikacji całości. Ale przecież właśnie tego typu niepokorności oczekujemy od muzyki.
Materiał rozpoczyna kompozycja "Podobny do nocy", która mogłaby równie dobrze znaleźć się na ostatniej płycie Stefana Wesołowskiego, czy Alchimi, choćby ze względu na leniwą, liryczną melodię saksofonu meandrującą wśród szumów i wprowadzającą w zagadkowy klimat albumu. Kolejnym punktem dramaturgicznym "Kolegi Doriana" jest transowość ("Leventhal") która pobudza swą pulsacją, zacieśnia atmosferę oraz intensyfikuje doznania estetyczne. Dzieje się tak za sprawą szeleszczącej perkusji, która wraz z wibrującą gitarą nadaje kompozycji falującej struktury. Zgodnie z przewidywaniami co raz bardziej zagęszczone powtórzenia zmierzają do finałowego połączenia instrumentów w falę hałasu. Po niej następuje oczekiwana kulminacja, jawnie wpisująca się w idiom jazzowego free. Jeśli przypominacie sobie scenę w której Fred Madison, bohater "Zagubionej autostrady" czesze energetyczną solówkę na saksofonie to w pełni możecie sobie wyobrazić kompozycję "3". Po szybkim i mocnym popisie nic tak nie przykuje uwagi słuchacza jak zanurzenie w ciszy. Jest to też wstęp do sonorystycznej części płyty, brzmiący jak akompaniament towarzyszący buddyjskiemu rytuałowi. Z alchemicznego zawieszenia powoli wyłania się gitara frazująca jak u Noël'a Akchoté. Płytę wieńczy "138", skromne wyciszenie, co raz bardziej rozproszonych instrumentów.
Muszę przyznać, że mimo iż Kolega Doriana w każdym kolejnym utworze prowadzi mnie swoją narracją jak po sznurku, to niezrażony podążam za materiałem w zaangażowanym zasłuchaniu. Nie potrafię odmówić sobie przyjemności z następnych odsłuchów, bowiem prostota kompozycyjna, którą narzuciło sobie trio ma w sobie mnóstwo magnetyzmu, którego źródło tkwi prawdopodobnie w dusznej filmowej atmosferze powstałej na styku jazzu, ambientu i industrialu.
Za to zupełne zagadkowa wydaje się współpraca między muzykami. Jeśli chodzi o formę kompozycji, opartych w dużej mierze na repetycjach, w grze króluje dyscyplina, której mocno trzymają się instrumentaliści, jedynie rzadko pozwalający sobie na indywidualne popisy. Z artykulacji zespołu bije zaś dziwny chłód i matematyczna wręcz regularność rzadko spotykana w jazzowych jamach. Może to jedynie subiektywne wrażenie, ale w muzyce wrocławskiego tria wyczuwalny jest brak skrzenia między instrumentami (podkreślam; między instrumentami nie instrumentalistami), które wzajemnie się nie kokietują, nie stają ze sobą w szranki i nie stanowią dla siebie wsparcia. Zupełnie jakby każdy ze śladów nagrywany był osobno. Odnoszę jednak wrażenie, że zabieg ten został w pełni zaplanowany i z premedytacją wypacza pojęcie tzw. "chemii", będącej fundamentem zespołowej ekspresji opartej na duchowej synergii muzyków.
Członkowie Kolegi Doriana, bardzo umiejętnie pętają tropy nie uciekając się przy tym ani do dekonstrukcji, ani do wolnej improwizacji. Ich estetyka podporządkowana jest formalnej dyscyplinie. To muzyka chłodnych głów, ogrywana na zimno, bez emocji i z ascetyczną ekspresją. Bez indywidualnych szaleństw, przebojowości, brawury. To muzyka aseptyczna, która nie karmi się dzikim instynktem improwizacji, a skupieniem i powściągliwością instrumentalistów. To muzyka, która dzieje się nie w narracji nie w formie, ale pomiędzy dźwiękami w gęstej atmosferze pełnej kontemplacji i wyczekiwania. Czy to jazz, czy też nie to sprawa zupełnie drugorzędna. Z pewnością jednak to bardzo ciekawe doświadczenie.
KOLEGA DORIANA - st
2015, BDTA